Trasa rowerowa wzdłuż Łaby
Elberadweg (niem.) to jedna z najdłuższych i najpopularniejszych tras rowerowych w Europie, licząca około 1 270 km. Rozpoczyna się w czeskim Szpindlerowym Młynie w Karkonoszach, w pobliżu którego znajduje się źródło rzeki, a kończy w niemieckim Cuxhaven, gdzie uchodzi do Morza Północnego. Trasa prowadzi przez malownicze krajobrazy, w tym Czeską i Saksońską Szwajcarię, oraz przez miasta takie jak Drezno, Magdeburg i Hamburg.
Przebieg i charakterystyka trasy
Szlak Elberadweg jest dobrze oznakowany i przeważnie płaski, co czyni go odpowiednim dla rowerzystów o różnym poziomie zaawansowania. Około 840 km trasy przebiega przez Niemcy, a pozostała część przez Czechy . Trasa jest podzielona na 29 etapów, średnio po 40 km każdy, co pozwala na elastyczne planowanie podróży.
Infrastruktura i udogodnienia
Wzdłuż trasy znajduje się wiele udogodnień dla rowerzystów, w tym hotele, pensjonaty, pola namiotowe oraz punkty serwisowe. Trasa jest dobrze utrzymana, z nawierzchniami asfaltowymi lub brukowanymi, regularnie konserwowanymi . Wiele miejsc oferuje również możliwość wypożyczenia rowerów czy przewozu bagażu, co ułatwia organizację podróży .

Atrakcje przyrodnicze i kulturowe
Podróżując Elberadweg, można podziwiać różnorodne krajobrazy – od górskich terenów Karkonoszy, przez skaliste formacje Saksońskiej Szwajcarii, po nadmorskie widoki w Cuxhaven. Trasa prowadzi również przez liczne rezerwaty przyrody i parki narodowe, oferując możliwość obserwacji lokalnej fauny i flory .
Najlepszy czas na podróż
Najlepszym okresem na przejazd Elberadweg jest czas od wiosny do jesieni, czyli od marca do października. Wówczas pogoda sprzyja aktywności na świeżym powietrzu, a krajobrazy prezentują się najpiękniej. Warto również zwrócić uwagę na lokalne festiwale i wydarzenia kulturalne, które odbywają się w miastach położonych wzdłuż trasy.
Osobiście rekomenduję wiosnę lub jesień, ponieważ duża część trasy (a na pewno etapu od Pragi do Magdeburga) przebiega na otwartej przestrzeni, między polami, ciężko znaleźć miejsce, w którym można znaleźć odrobinę cienia.
Podsumowanie naszej przygody
| Dzień | Początek trasy | Koniec trasy | Czas jazdy | Przejechane kilometry | Podjazdy (metry) | Zjazdy (metry) |
| 1 | Praga | Štětí | 4:26 | 68,5 | 617 | 662 |
| 2 | Štětí | Děčín | 5:02 | 81,10 | 628 | 646 |
| 3 | Děčín | Drezno | 4:06 | 67,9 | 787 | 811 |
| 4 | Drezno | Torgau | 6:18 | 107,8 | 505 | 538 |
| 5 | Torgau | Wörlitz | 5:43 | 94,1 | 383 | 406 |
| 6 | Wörlitz | Magdeburg | 6:00 | 88,6 | 524 | 530 |
| 508,0 |
Dzień 0 Poznań – Praga (pociąg)
Od niedawna pomiędzy Trójmiastem a stolicą Czech kursuje kilka bezpośrednich połączeń dziennie – idealna opcja dla podróżników (z rowerami). My, korzystając z wolnego poranka, wykorzystaliśmy czas na domowe ogarnianie ostatnich spraw oraz dopakowanie sakw (niekoniecznie przemyślane :D). Popołudniu ruszyliśmy jednym z ostatnich pociągów w kierunku Pragi. I od razu – przygoda!
Okazało się, że nasz wagon nie posiada wyznaczonego miejsca na rowery, mimo że według rezerwacji powinien. Na szczęście byliśmy wcześniej na peronie i udało się zapakować rowery do sąsiedniego wagonu. Zaczęło się lekko nerwowo, ale szybko wróciliśmy na właściwe tory – dosłownie i w przenośni.
Na szczęście PKP ostatnio coraz rzadziej zawodzi – pociąg jechał zgodnie z rozkładem, dzięki czemu spokojnie dotarliśmy do Pragi. Tam, już późnym wieczorem, zameldowaliśmy się w hostelu, by zebrać siły na rowerowe wyzwania kolejnych dni.

Dzień 1 Praga – Štětí
Dzień rozpoczęliśmy od zwiedzania jednej z najpiękniejszych stolic Europy. Ledwo zdążyłam dotrzeć do centrum, a już pojawił się pierwszy problem – urwał mi się uchwyt na bidon. Niby drobnostka, ale jak bardzo jego brak utrudniłby życie! Na szczęście po kilku próbach udało się tymczasowo naprawić sytuację za pomocą niezastąpionych trytytek. Wiem, niektórzy je negują, ale dla mnie to must-have każdego wyjazdu – uratowały nas już w niejednej kryzysowej sytuacji, nie tylko na szlaku, ale i w domu.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy klasycznie: Rynek Staromiejski, Zegar Astronomiczny, Most Karola i Hradczany – absolutne must-see. Ruch turystyczny był ogromny, więc jazda rowerem w centrum nie wchodziła w grę, mimo że Praga może się pochwalić sporą siecią ścieżek rowerowych.
Nie mogło zabraknąć lokalnej słodkości – trdelník, czyli tzw. Chimney Cake, przypominający kształtem komin. Zjedzony jeszcze ciepły, obficie posypany cukrem i cynamonem – idealna dawka energii na dalszą drogę (i kto by liczył kalorie, skoro zaraz i tak je spalimy 😊). Więcej o samej Pradze możecie przeczytać w artykule: Praga. Perła nad Wełtawą – Zainspirowani Światem.

Po spacerze przyszedł czas na właściwą trasę rowerową. Kierunek: Łaba! Droga początkowo prowadziła przez pagórkowaty teren, głównie lokalnymi asfaltówkami. Jechaliśmy przez czeskie wsie, obserwując sielskie życie z rowerowej perspektywy. I choć wydawać by się mogło, że skoro jedziemy wzdłuż rzeki, to będzie głównie z górki – nic bardziej mylnego. Trasa „falowała”, a my przy każdej kolejnej górce powtarzaliśmy z nadzieją: to już chyba ostatnia?
Dopiero kilka kilometrów przed miejscowością Mělník, gdy wjechaliśmy na szlak EuroVelo 7, a nastęnie dotarliśmy do Łaby, droga zaczęła się uspokajać.
Dla niewtajemniczonych: EuroVelo to sieć 17 długodystansowych tras rowerowych, oplatających całą Europę, o łącznej długości prawie 90 tysięcy kilometrów. Projekt stworzony przez Europejską Federację Cyklistów ma na celu promocję zdrowego stylu życia, zrównoważonej mobilności i poprawę jakości tras dla rowerzystów na całym kontynencie. Szlak EV7, którym jechaliśmy, znany jest także jako Sun Route i biegnie z północy Skandynawii aż na Sycylię.

Wzdłuż Łaby mijaliśmy kilka naprawdę interesujących miejsc. Szczególnie zapamiętaliśmy wysoki słup z zaznaczonymi poziomami wody z różnych powodzi na przestrzeni ostatnich 350 lat. Najwyższy poziom – z 2002 roku – sięgał aż pierwszego piętra! Z niedowierzaniem patrzyliśmy, jak wysoko potrafi się podnieść rzeka. Ja miałam wtedy zaledwie 6 lat, więc nic dziwnego, że nie pamiętam tej katastrofy.
Po drodze trafiliśmy też na wyjątkowy przystanek – ławkę zrobioną ze starych łopat, kosz na śmieci z butli gazowej, a w zamkniętej gablocie z drewna… darmowa biblioteczka dla podróżnych. Była nawet lina do huśtania zawieszona na gałęzi nad rzeką – świetna atrakcja dla spragnionych odrobiny adrenaliny.

Ta część trasy była naprawdę spokojna i relaksująca – idealna na powolne kręcenie i chłonięcie otoczenia. Dojechaliśmy do Štětí, gdzie zrobiliśmy zakupy i spotkaliśmy grupę rowerzystów z Polski. Także jechali w stronę Drezna, planując pokonywać około 40–50 km dziennie i nocować w namiotach oraz hamakach rozbijanych gdzieś po drodze.
Dzień 2 Štětí – Děčín
Ten dzień zapowiadał się spokojnie – trasa wzdłuż Łaby, słońce, wiatr we włosach i… stukot w rowerze. Niestety, nie był to bidon na trytytkach (choć to byłoby zbyt proste). Już w Pradze coś zaczęło stukać, ale nie udało się zlokalizować źródła dźwięku. Nie było to bardzo głośne, więc jechaliśmy dalej z nadzieją, że problem sam się rozwiąże. Oczywiście, cudowne uzdrowienie nie nastąpiło.
Kolejny dzień rozpoczęłam przy akompaniamencie stukotu w okolicach korby. Dźwięk stawał się coraz bardziej irytujący, więc zatrzymaliśmy się przy jednym z rowerowych przystanków. W pobliżu znajdowało się gospodarstwo – magazyn, gdzie udało się pożyczyć trochę smaru. Niestety, to nie pomogło, a właściciel nie dysponował odpowiednim sprzętem. Pozostało kontynuować jazdę z tą „niezbyt miłą rowerową muzyką”.

Dotarliśmy do Litoměřic, gdzie odwiedziliśmy serwis rowerowy. Okazało się, że problem tkwił w ramie pedału. Zostawiłam rower na godzinę, a w tym czasie zjedliśmy lunch. Po odebraniu roweru stukot zniknął, a jazda znów stała się przyjemnością. Co więcej, koszt naprawy był niższy niż się spodziewałam. Polecam serwis w mieście – choć lepiej nie mieć potrzeby z niego korzystać 😉
Litoměřice to urokliwe miasto położone na pograniczu żyznych nizin regionu Łaby i zalesionych zboczy Wyżyny Czeskiej. To tutaj rozpoczyna się malownicza Brama Czeska, znana jako Porta Bohemica – wąwóz, przez który Łaba przecina Czeskie Średniogórze. Miasto ma bogatą historię winiarską sięgającą XI wieku. W średniowieczu Litoměřice były drugim co do wielkości miastem winiarskim w Czechach, zaraz po Pradze, z około 400 hektarami winnic. Dziś w okolicach nadal uprawia się winorośl, a lokalne wina, zwłaszcza białe, cieszą się uznaniem.

Kontynuowaliśmy trasę wzdłuż Łaby, napotykając po drodze tylko jedną „gumę”. To dało niektórym z nas nieplanowany odpoczynek. Słońce przyjemnie grzało, a szlak był łagodny, więc niespiesznie pedałowaliśmy, ciesząc się spokojem i otaczającą nas naturą.
Początkowo planowałam dotrzeć tego dnia do granicy, ale po naszej stronie rzeki brakowało odpowiednich miejsc noclegowych w rozsądnej odległości. Dodatkowo, konieczna była kolejna wymiana dętki. Ostatecznie zatrzymaliśmy się w miejscowości Děčín, ponownie w pobliżu torów kolejowych. Oprócz Łaby, to właśnie kolej towarzyszyła nam przez większość trasy 😊
Dzień 3 Děčín – Drezno
Nadszedł czas na przekroczenie granicy! Po około 12 kilometrach spokojnej jazdy wzdłuż Łaby znaleźliśmy się w Niemczech. Przejście graniczne było tak niepozorne, że łatwo było je przegapić – dwa kontenery, kilka słupków i flaga Republiki Czeskiej. Gdyby nie zmiana języka na znakach i powiadomienie w telefonie, moglibyśmy nie zauważyć, że opuściliśmy Czechy. Nawet nie było gdzie zrobić klasycznego zdjęcia z tablicą informującą o wjeździe do nowego kraju.

Czeski odcinek szlaku Elberadweg, od Mělníka do granicy, w większości prowadził tuż przy brzegu Łaby. Rzeka była naszym stałym towarzyszem, rzadko znikając z pola widzenia. Początek niemieckiej części trasy również zapowiadał piękne widoki wzdłuż wody. Region pogranicza niemiecko-czeskiego, znany historycznie jako Sudetenland, to obszar o bogatej historii i zróżnicowanym krajobrazie. W przeszłości zamieszkiwany głównie przez Niemców sudeckich, stał się przedmiotem kontrowersji w okresie międzywojennym, a jego aneksja przez Niemcy w 1938 roku była jednym z kroków prowadzących do wybuchu II wojny światowej .

Podczas jednej z przerw na wymianę dętki, odpoczywaliśmy na ławeczce, ciesząc się chwilą bez siodełka pod sobą :D. Mosty w tej części Łaby są oddalone od siebie nawet o kilka kilometrów, dlatego co jakiś czas po rzece kursują promy dla pieszych i rowerzystów. Przy jednym z nich zatrzymaliśmy się na pyszne lody – idealna okazja na regenerację i chwilę relaksu.

Na rzece mijaliśmy również inne jednostki pływające: statki pasażerskie, kajaki oraz kilka łodzi. W Czechach nie przypominam sobie żadnego statku, natomiast w Niemczech ruch wodny był nieco większy, choć nadal umiarkowany.
Do Drezna dotarliśmy około godziny 16:00, co pozwoliło nam jeszcze na zwiedzanie miasta. Nocleg mieliśmy w samym sercu stolicy Saksonii, a cena za zakwaterowanie była niższa niż w niektórych mniejszych miejscowościach. Co więcej, nasze rowery „odpoczywały” w pięciogwiazdkowym hotelu – parking, którymi dysponował nasz „mniej-gwiazdkowy” apartament, był współdzielony z luksusowym obiektem.

Nie była to nasza pierwsza wizyta w Dreźnie, ani główny cel wyprawy. Więc pół dnia wystarczyło, by ponownie docenić niezwykłą rekonstrukcję miasta po zniszczeniach II wojny światowej. Drezno, nazywane „Florencją nad Łabą”, słynie z barokowej architektury i bogatej historii. Warto wspomnieć, że to właśnie tutaj odbywa się najstarszy jarmark bożonarodzeniowy na świecie – Striezelmarkt, którego początki sięgają 1434 roku . Nazwa jarmarku pochodzi od „Striezel” – ciasta znanego dziś jako stollen. Co roku, na początku grudnia, odbywa się tu również festiwal stollena, podczas którego przez miasto przechodzi parada z ogromnym ciastem, które następnie jest krojone specjalnym nożem i rozdawane uczestnikom .

Opis Drezna zasługuje na osobny wpis – może przy kolejnej wizycie, a może wcześniej… W końcu jarmarki bożonarodzeniowe już za pół roku, a Drezno słynie z wyjątkowej świątecznej atmosfery (byłam, potwierdzam 😉).
Dzień 4 Drezno – Torgau
Straciliśmy cierpliwość do tej jednej, ciągle przebijającej dętki opony. Dlatego poprzedniego dnia, korzystając z okazji, że byliśmy w dużym mieście z licznymi sklepami rowerowymi, kupiliśmy dwie nowiusieńkie opony. A dzień zaczęliśmy od ich wymiany. (Pewnie powinnam pisać: oni zaczęli, bo ja, jak zwykle, tylko się przypatrywałam). Poszło sprawnie, więc „w nowych butach” można było ruszać w dalszą trasę. Niestety, żarty „Znowu dętka?” przy każdym postoju zaczęły pasować trochę mniej ☹
Ponad 100 km? – No chyba nie! – Oj tam, marudzicie, będzie po płaskim, przecież jedziemy już tylko „w dół”, damy radę. Mieliśmy dobre tempo przez ostatnie dni, nawet ja (tak, zwykle/zawsze jestem najwolniejszym ogniwem). No i pojechaliśmy.
Trasa zrobiła się trochę monotonna. Rzeka, rzepak, pole z czymś innym, rzepak, rzeka, miejscowość, rzepak, lasek, pole z czymś innym, rzeka… i tak w kółko, przeplatajcie jak chcecie. Miała być jazda przy RZece, tego dnia najczęściej była przy RZepaku. Jedno i drugie na „RZ”, jedno i drugie ciągnie się przez wiele kilometrów… żółty i niebieski po połączeniu dają zielony – kolor, który kojarzy się z przyrodą… znajdzie się kilka wspólnych punktów.

Ale dzięki temu, że nie było za dużo „rozpraszaczy” po drodze w postaci wielu atrakcji, mogliśmy przejechać te prawie 110 km, zwieńczone bardzo dobrymi, własnoręcznie robionymi burgerami ❤
Z ciekawszych miejsc po drodze, w których można byłoby się zatrzymać na dłużej, było miasto Meissen (Miśnia) z dostojnie wyglądającymi zamkami: biskupim oraz Albrechtsburg oraz katedrą św. Jana i św. Donata.

Dzień 5 Torgau – Wörlitz
Poranek rozpoczęliśmy w Torgau, mieście znanym z imponującego zamku Hartenfels, który dumnie wznosi się nad Łabą. To doskonały przykład renesansowej architektury rezydencjonalnej, który odegrał istotną rolę w historii Reformacji.
Kontynuując naszą podróż, obraliśmy kierunek na Wittenbergę – miasto nierozerwalnie związane z Marcinem Lutrem. Krajobraz po drodze przypominał ten z poprzedniego dnia: rzeka, rzepak, pola, lasy… Choć monotonia mogła się wkradać, to jednak dawała też okazję do refleksji i spokojnej jazdy.
Warto czasem wziąć poprawkę na przebieg szlaku rowerowego. Zdarza się, że trasa prowadzi „na około”, po asfalcie, a można przejechać drogą koło wałów i skrócić sobie dystans o kilkadziesiąt/set metrów. Kilka takich skrótów robi już różnicę 😉
W Lutherstadt Wittenberg zatrzymaliśmy się na krótki postój. Miasto to, będące kolebką Reformacji, oferuje wiele atrakcji, ale tym razem skupiliśmy się na kulinarnych doznaniach. Odwiedziliśmy restaurację Wittenberger Kartoffelhaus, gdzie ziemniaki serwowane są na ponad 150 sposobów – nawet jako deser! To miejsce zdecydowanie nie jest dla osób, które nie lubią bądź nie mogą jeść ziemniaków, ale jeśli nie masz nic przeciwko nim, na pewno znajdziesz tam coś dla siebie .

Po rowerowym „spacerze” po mieście udaliśmy się dalej w kierunku Wörlitz – miasteczka, które mnie zauroczyło. A właściwie to ogromny park w stylu angielskim. Wörlitzer Park, będący częścią Gartenreich Dessau-Wörlitz, to jeden z pierwszych i największych parków krajobrazowych w stylu angielskim na kontynencie europejskim. Powstał w XVIII wieku z inicjatywy księcia Leopolda III Fryderyka Franciszka z Anhalt-Dessau, który, zainspirowany podróżami po Europie, postanowił stworzyć przestrzeń łączącą piękno natury z edukacją i sztuką .


Spacerując po parku, trudno nie zachwycić się jego różnorodnością: klasycystyczny pałac – pierwszy tego typu w Niemczech, romantyczne świątynie, mosty w różnych stylach, kanały z gondolami przypominające Wenecję, a nawet sztuczny wulkan inspirowany Wezuwiuszem . To miejsce emanuje niezwykłą atmosferą, której nie sposób opisać słowami.
A propos niespodzianek – wiedzieliście, że pawie potrafią latać? Poważnie! I to nawet dolecieć na drugie piętro bądź na drugą stronę 1,5-2 metrowego kanału. Jakbym miała wskazać największe zaskoczenie i naukę tego wyjazdu – to jest mój faworyt 😀

Park Wörlitz to kolejna polecajka na szybki wypad za granicę, jeśli mieszkasz gdzieś na zachodzie naszego kraju. Idealne miejsce na relaks, kontakt z naturą i odrobinę historii w jednym.
Dzień 6 Wörlitz – Madgeburg
I nadszedł ostatni dzień naszej zaplanowanej trasy. Jakoś szybko minęło, a cała podróż była niezwykle przyjemna. Dobrze jechać cały czas „w dół”, na północ, z gór do morza, z wiatrem w plecy i słońcem nad głową. Oby wszystkie trasy takie były! 😄
Magdeburg coraz bliżej, jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów przez lasy, pola, pastwiska owiec i… przeprawę przez Łabę. Chociaż nie była konieczna, stwierdziłam: „Dlaczego by nie skorzystać z promu? Może nawet dwa razy?” Zakładaliśmy, że ten środek transportu jest darmowy, stanowi „naturalny” sposób przedostania się na drugi brzeg, szczególnie że w przeciągu wielu kilometrów nie było innego sposobu, by przejechać się na drugą stronę, zwłaszcza samochodem. Jednak nie do końca tak jest. Może dla mieszkańców, ale dla turystów – na pewno nie. Nie jest to duży wydatek – 2 euro za jedną osobę – ale zawsze można i tego nie wydawać 😉 Dlatego z powrotem wróciliśmy już starym mostem kolejowym. Pociągi nie jeżdżą tamtędy już chyba od wielu lat, ale znajdujący się tam chodnik dla pieszych oraz rowerzystów wygląda bardzo dobrze i śmiało można tamtędy przekroczyć rzekę.

Jak to mówią: „Nie chwal dnia przed zachodem słońca” – i w naszym przypadku to też się sprawdziło. Przez 5,5 dnia mieliśmy wyśmienitą pogodę: słońce, ciepło, czasem lekki wiatr, nie było na co narzekać! No i ostatnie 2 godziny do celu: deszcz, wiatr. Nie ma kompletnie miejsca, gdzie się schować. Trasa prowadzi wałem, polami, więc jesteśmy wystawieni na wszystkie podmuchy. Chyba pierwszy raz w życiu jechałam rowerem w bok i do tyłu, próbując jechać do przodu. Ciekawe doświadczenie.
Magdeburg przywitał nas „tylko” deszczykiem, a przynajmniej wiatr się trochę uspokoił. Mimo tych przygód i kapryśnej pogody, nasze pozytywne wrażenia z tej podróży pozostały niezachwiane.

Dzień 7* Magdeburg – Guben (pociąg) Guben – Dychów (rower)
Z Magdeburga do Polski są całkiem dobre połączenia kolejowe. Czasami trzeba się przesiąść w Berlinie, ale pociągi kursują średnio co godzinę, więc nie mieliśmy presji, by szczególnie się spieszyć. Niestety pogoda nadal była nie za dobra – pochmurno, wietrznie – ale przynajmniej nie padało. Po śniadaniu ruszyliśmy na krótkie zwiedzanie centrum miasta.
Podjechaliśmy na Plac Katedralny, przy którym znajduje się monumentalna Katedra w Magdeburgu – najwyższy kościół wschodnich Niemiec i jedno z pierwszych gotyckich dzieł na terenie kraju. Tuż obok stoi Zielona Cytadela – choć nazwa może zmylić, to bajkowo zakręcony kompleks zaprojektowany przez Friedensreicha Hundertwassera ma fasady w przeważającej części… różowe, z nieregularnymi oknami i dużą ilością roślinności. Obok mieści się parlament kraju związkowego Saksonia-Anhalt.

Z ciekawszych miejsc warto wspomnieć jeszcze o Klasztorze Najświętszej Marii Panny – dawnej świątyni, dziś muzeum sztuki współczesnej – oraz o Elbauenparku, znajdującym się po drugiej stronie Łaby. To ogromny kompleks przyrodniczo-rekreacyjny z ogrodami, motylarnią i nowoczesnymi instalacjami artystycznymi. Na początku maja musi wyglądać naprawdę kolorowo.
Potem nadszedł czas powrotu. Polska przywitała nas… deszczem. Ehh. Niezbyt przyjemne zakończenie wyprawy. Może osoby w mijających nas samochodach myślały: „szaleńcy”, ale jakoś trzeba było dotrzeć do domu.
Ciężko było bić rekordy prędkości w tej ścianie deszczu, ale paradoksalnie – to chyba jedno z najszybciej przejechanych przeze mnie 30 kilometrów 😅
Nasza przygoda z Elberadweg dobiegła końca – przynajmniej na razie. Przejechaliśmy kilkaset kilometrów wzdłuż jednej z najpiękniejszych rzek Europy, od Pragi aż po Magdeburg. Po drodze było wszystko, co czyni wyprawę niezapomnianą: piękne widoki, zmienna pogoda, rowerowe naprawy, spotkania z ludźmi i masa małych zachwytów, które zapadają w pamięć na długo.

Choć tu zakończyła się nasza trasa, Łaba płynie dalej, mijając m.in. Lauenburg, Hamburg, aż do swojego ujścia do Morza Północnego w Cuxhaven. Kto wie, może kiedyś uda się wrócić na ten szlak i przejechać pozostały odcinek – dokończyć tę rowerową opowieść od Magdeburga aż po morze?
Z drugiej strony… lista miejsc do odwiedzenia i tras do przejechania na dwóch kółkach tylko się wydłuża. Wciąż pojawiają się nowe inspiracje i pomysły, więc ciężko zdecydować, która z nich zasługuje na miano „następnej”. Dobrze, że jeszcze jest trochę czasu na zastanowienie – i dobrze, że nie muszę wybierać sama 😊
Jedno jest pewne: cokolwiek nie wybierzemy – z tego też pewnie powstanie kolejny wpis na blogu. Bo podróże na rowerze to dla mnie nie tylko sposób przemieszczania się, ale też sposób na coroczną przerwę od codzienności – z nutą przygody, szczyptą chaosu i ogromem radości z każdego obróconego pedału.


Dodaj komentarz