Część 1. Islandia. W krainie ognia, lodu i magicznych krajobrazów – część 1. – Zainspirowani Światem
Dzień 2
Po nocnych eskapadach należała nam, a szczególnie kierowcom, dodatkowa godzina snu, to znaczy pobudka trochę później niż zakładał nasz plan. Elastyczność to ważny punkt każdej podróży, ale też cecha, która charakteryzuje naszą grupę <3.
Chcieliśmy zwiedzić jak najwięcej, więc na pełne „odespanie” jeszcze przyjdzie czas po powrocie. A dziś czekały na nas wizyty w dwóch skrajnie różnych obszarach krajobrazowych. Co więcej, jak już wspominałam w poprzedniej części, pogoda nam dopisywała i żal było nie korzystać z pięknego, słonecznego dnia.

Na szczęście przed nami była już jazda, przede wszystkim, the Ring Road. Zjeżdżaliśmy z niej tylko na chwilę, by dojechać do atrakcji, które nie znajdowały się przy głównej trasie. Krajowa „1”, mimo że to prawie prosta droga, pozwalająca przejechać całe państwo w oku, wcale nie jest taka łatwa. Trzeba cały czas być skupionym i trzymać mocno kierownicę, bo nigdy nie wiadomo, kiedy i z której strony przyjdzie kolejny podmuch wiatru na tej pustej przestrzeni. Spotykane od czasu do czasu pędzące ciężarówki też nie ułatwiały sprawy.
W odróżnieniu od pozostałych dni podróży, dziś mieliśmy spędzić więcej godzin poza samochodem niż w nim.
Przed południem odbyliśmy trekking w otoczeniu krzewów i drzew. Tak bujny krajobraz na Islandii nie zdarza się często, więc żartowaliśmy, że trzeba się napatrzeć, bo nie wiadomo, kiedy znów zobaczymy taki „las” 😉. Spacer rozpoczęliśmy przy Centrum dla Zwiedzających w Skaftafell, gdzie zostawiliśmy nasz 9-osobowy samochód. Za parking zapłaciliśmy 1300 ISK za 5 godzin (nie można mniej).

Przed wyruszeniem na zwiedzanie warto sprawdzić, czy bilet postojowy jest na cały dzień, czy na konkretną liczbę godzin, a za każdą kolejną trzeba dopłacić, żeby potem nie było niespodzianki. Tablice rejestracyjne auta są podawane w aplikacji oraz skanowane przy wjeździe i wyjeździe. Na podstawie tych odczytów liczony jest czas pobytu na parkingu oraz ewentualne zniżki.
Nasz trekking obejmował 4 z około 10 000 wodospadów znajdujących się na wyspie. Szlaki w obrębie rezerwatu przyrodniczego Skaftafell są bardzo dobrze oznaczone i przygotowane. Pętlę z wodospadami w większości pokonuje się po utwardzonej glebie bądź macie, czasem pojawiają się platformy oraz drewniane lub kamienne schody prowadzące po wzgórzu Skaftafell. W słoneczny dzień jest to dość łatwa trasa, ale obstawiam, że w porze deszczowej bądź zimowej może przerodzić się w lodowisko.

Po drodze do spektakularnego wodospadu Svartifoss, zlokalizowanego pomiędzy bazaltowymi słupami, minęliśmy dwie inne kaskady: Hundafoss i Magnúsarfoss. Otoczone pięknymi jesiennymi barwami także robią ogromne wrażenie. Podobnie jak widoki wokół. Bardzo dobra widoczność pozwalała nam podziwiać rozpościerające się na kilka kilometrów pustkowia oraz ocean, a także znajdujące się dużo bliżej języki lodowca, pod jeden z nich kilka chwil później dotarliśmy. Ten surowy krajobraz mocno kontrastował z otaczającą nas kolorową roślinnością. Wystarczy kilometr, by znaleźć się w kompletnie innej „scenerii”. Pętlę, którą spacerujemy, można skrócić, pomijając zwiedzanie dawnej farmy w Sel. Moim zdaniem, nie warto tego robić. Dodatkowe pół godziny pozwoli odwiedzić niewielkie, przytulne, islandzkie gospodarstwo z początku XX w. Całą, liczącą około 7 km, trasą pokonaliśmy w niecałe 3 godziny spokojnego marszu i podziwiania widoków.

W Centrum dla Zwiedzających można się ogrzać, zjeść coś i dowiedzieć się więcej o rezerwacie, jak i całym Parku Narodowym Vatnajökull, którego jest częścią. My „złapaliśmy” skry, których fanami się staliśmy i wyruszyliśmy w przeciwną stronę do wodospadów. Prawie 1-kilometrowy szlak doprowadził nas pod czoło jednego z największych lodowców w Europie: Vatnajökull. Zaczął on się formować ponad 4000 lat temu i zajmuje około 7800 km², czyli 8% powierzchni wyspy. Pod jego powierzchnią znajduje się kilka aktywnych wulkanów oraz źródła wielu rzek. Lodowiec kojarzył mi się dotychczas głównie z zimnem i białym kolorem, ale okazało się, że może się „pobrudzić” — część jego powierzchni pokrywa czarna warstwa pyłu pochodzącego z erupcji sprzed wielu lat, a może nawet wieków.


Wszystkie szlaki znajdujące się w Parku Narodowym Vatnajökull można znaleźć na stronie Discover Vatnajökull National Park – Vatnajökull National Park (vatnajokulsthjodgardur.is).
Po eksploracji lodowca udaliśmy się samochodem odkryć jego inną stronę. Godzinę drogi od Skaftafell znajduje się Diamentowa Plaża oraz laguna lodowcowa Jökulsárlón.
Przy atrakcjach znajdują się parkingi, które kosztują połowę taniej, jeśli tego samego dnia odwiedziło się Skaftafell (działa to też odwrotnie). Jednak w aplikacji nie widać tej zniżki, dopóki nie zostanie kliknięte „zapłać” (ang. pay). Długo szukaliśmy sposobu, by otrzymać wspomniany rabat. Próbowaliśmy w parkomatach i aplikacji, ale wszędzie pokazywało pełną sumę. Nie chciałam dokończyć płatności, dopóki nie dowiem się, jak działa zniżka. W końcu znalazłam osobę pracującą w Parku Narodowym, zarządzającym także tymi parkingami. Zapewniła mnie, że gdy przejdę przez proces w aplikacji, zostanie pobrana odpowiednia kwota, mimo że wyświetlona jest normalna cena. I faktycznie, dopiero po kliknięciu „zapłać” pojawiła się obniżona wartość i tyle zostało pobrane z konta. Zdecydowanie, nie mają tego zbyt intuicyjnie rozwiązanego
Wracając do zwiedzania: Diamentowa Plaża to czarny pas piasku, będący częścią równiny polodowcowej. Swoją nazwę wzięła od kawałków lodu oderwanych od lodowca, które wypływają w morze. Lądujące na brzegu góry lodowe, rzeźbione przez pływy i fale, mienią się jak prawdziwe diamenty na tle ciemnej powierzchni.

Laguna lodowcowa Jökulsárlón to najsłynniejsza tego typu atrakcja Islandii. Jest to jezioro wypełnione roztopioną wodą z lodowca, po którym pływają góry lodowe o różnych rozmiarach, kształtach i, co ciekawe, także kolorach. Dominującym kolorem jest biały, ale niektóre fragmenty mają odcienie niebieskiego, a także czarne smugi wulkanicznego popiołu. Po wodach laguny można przepłynąć się amfibią bądź zodiakiem. Taka przygoda kosztuje 150-200 zł za około 60 minut. Nam wystarczyło podziwianie widoków z brzegu. Poza tym czekała nas jeszcze 2,5-godzinna droga oraz kolejna noc z zorzą.



Tym razem podróż minęła nam bez dodatkowych atrakcji, chyba że za takie uznać szybką wizytę w sklepie i tankowanie. Dotarliśmy do hostelu prowadzonego przez Polaków, gdy było już ciemno, ale jeszcze nie późno. Pod koniec września słońce na Islandii zachodzi przed 20. W końcu mieliśmy czas na spokojne przygotowanie i zjedzenie kolacji. A ja zrobiłam kilka zdjęć zorzy. W końcu mi wyszły! Aureola nie była tak wyraźna jak pierwszego dnia, ale i tak pięknie „tańczyła” na gwiaździstym niebie. Zimno, zmęczenie oraz możliwość podziwiania tego zjawiska poprzedniej nocy sprawiły, że wybraliśmy odpoczynek zamiast dalszego wpatrywania się w niebo.


Day 3
Zaczęło mnie prześladować wrażenie, że gdzieś zgubiłam jeden dzień naszej podróży — tyle się już wydarzyło! Dziś mieliśmy dotrzeć do głównego celu wyjazdu. Kanion Studlagil był najważniejszą atrakcją tego dnia, choć wszyscy byliśmy pewni, że czeka nas więcej niespodzianek.

Ledwo wyjechaliśmy spod hostelu, a przy drodze natknęliśmy się na dorosłą owcę z maleństwem. Do tej pory nie mieliśmy okazji podziwiać tych zwierząt z tak bliska, mimo że na Islandii jest ich ponad trzykrotnie więcej niż ludzi. Droga krajowa nr 1 prowadziła nas wzdłuż fiordów i przez tunel. Po jego drugiej stronie czekał nas zupełnie inny krajobraz — oblodzona nawierzchnia, śnieg na poboczach i pochmurne niebo. Zmieniliśmy świat barw jesieni na surową biel. W tej zimowej scenerii spotkaliśmy renifera. Wyglądał, jakby zgubił się Mikołajowi. 😄

Po kilkunastu kilometrach znów wróciliśmy do kolorów jesieni, a z wzgórz co chwilę spływały wodospady. Aby dotrzeć do Studlagil, musieliśmy zjechać z głównej trasy i pokonać kilkanaście kilometrów żwirową drogą. Wybraliśmy wschodnią stronę kanionu, o której czytałam, że oferuje lepsze widoki. Zaparkowaliśmy na płatnym parkingu po drugiej stronie rzeki. Stamtąd mieliśmy do przejścia tylko 3 km pieszo. Drugi parking, przed mostem, znajdował się dwa razy dalej.
Kanion Studlagil, leżący nad rzeką Jökulsá á Dal w dolinie Jökuldalur, to stosunkowo nowa atrakcja. Odkryty w 2009 roku po budowie elektrowni wodnej Kárahnjúkavirkjun, zyskał popularność dopiero w 2017. Po obu stronach kanionu wznoszą się wysokie, nawet 30-metrowe bazaltowe kolumny, które powstały na skutek szybkiego schładzania lawy — to dzieło powstało w efekcie współdziałania wulkanu oraz lodowca.

Chociaż trochę mżyło i musieliśmy uważać, żeby się nie poślizgnąć, nie mogliśmy się powstrzymać, by pochodzić po szczycie tych bazaltowych kolumn. Może nie było to najrozsądniejsze, ale przy zachowaniu odpowiedniej odległości od brzegu spacerowaliśmy po nich dość pewnie.
W Internecie często można zobaczyć zdjęcia kanionu z pięknie niebiesko-zieloną rzeką, ale częściej, tak jak podczas naszej wizyty woda była szara i mętna. Jednak wcale nie odbierało to uroku temu miejscu — wręcz przeciwnie, szara rzeka świetnie komponowała się z siwymi kolumnami, jesienną roślinnością i pochmurnym niebem. Ten nostalgiczny krajobraz nadawał lokalizacji majestatycznego charakteru i pozwalał jeszcze bardziej docenić potęgę natury.

Wybór wschodniej strony kanionu, po której znajduje się także wodospad Studlafoss, był strzałem w dziesiątkę. Może kiedyś uda nam się porównać widoki tym oglądanymi od zachodniego brzegu.
W drodze powrotnej, żeby rozprostować nogi, wyszukiwałam ciekawe miejsca, które mogliśmy odwiedzić. Zatrzymaliśmy się przy wodospadzie Nykurhylsfoss, który, jak się okazało, znajdował się tuż przy drodze prowadzącej do hostelu, w którym spędziliśmy ostatnią noc. Podziwialiśmy wodospad oraz niebo rozświetlone promieniami zachodzącego słońca.

Chcieliśmy jeszcze zobaczyć kaskadę Skútafoss, ale dotarlibyśmy tam w ciemności, więc postanowiliśmy odpuścić. Również próba kąpieli w gorących źródłach nie powiodła się — woda nie była wystarczająco ciepła, żeby chciało nam się za nią płacić i w niej moczyć. 😅
Kolejny nocleg, a na naszej drodze kolejny Polaka. Islandia to naprawdę małe miejsce, gdy co chwila natykasz się na rodaków! Nie piszę teraz o turystach, ale o Polakach, którzy tu mieszkają. Stanowią największą grupę obcokrajowców na wyspie.
Tego wieczoru wreszcie spróbowaliśmy przywiezionego z Polski jedzenia liofilizowanego. Nie jest to coś, co chciałabym jeść codziennie, ale na taką podróż w sam raz.
Przed wylotem z Islandii chcieliśmy jeszcze skorzystać z kąpieli w gorących źródłach. Znaleźliśmy odpowiednie miejsce na trasie do stolicy, ale musieliśmy zdecydować, czy wybieramy relaksującą kąpiel, czy smakowitą rybkę w islandzkiej restauracji. Zwiedzenie wszystkich zaplanowanych miejsc nie pozwoli nam zrobić obu rzeczy.
Day 4
Co się odwlecze, to nie uciecze. Po śniadaniu pojechaliśmy zobaczyć Skútafoss, często nazywany Ukrytym Wodospadem. Znajduje się tuż przy drodze nr 1, jednak ukryty jest aż do momentu, kiedy staniesz bezpośrednio przed nim. Zlokalizowany za zakrętem rzeki, nie jest widoczny ani z drogi, ani z krótkiej ścieżki, którą trzeba pokonać od parkingu. Skútafoss jest mniejszy niż inne wodospady, które mieliśmy okazję zobaczyć, ale ma coś wyjątkowego – jaskinię, od której wziął swoją nazwę. Można wejść do środka i podziwiać wodospad z drugiej strony. Tuż obok pojawiają się mniejsze kaskady, zwłaszcza gdy deszcze intensywnie padają na wyspie.


Następnie zgodnie z planem ruszyliśmy zobaczyć lagunę lodowcową Fjallsjökull, jednak po drodze trafiliśmy do kanionu Fjaðrárgljúfur z wodospadem Mögáfoss. Oczekiwaliśmy lodowca, ale zaskoczyło nas to, że lodu wcale nie było widać. Okazało się, że przez mały błąd w nawigacji trafiliśmy do innego miejsca niż zamierzaliśmy, ale szczęśliwie było ono na naszej trasie. Uwielbiam takie niespodzianki w podróży, które pozwalają oddać się chwili. Kanion Fjaðrárgljúfur był tak spektakularny, że ominięcie go byłoby znacznie większą stratą niż nie odwiedzenie mniejszej laguny. To tutaj Justin Bieber nakręcił jeden ze swoich teledysków i nic dziwnego – widoki zapierały dech w piersiach.

Islandzkie miejscowości rzadko kiedy są szczególnie atrakcyjne, więc przeważnie po prostu przez nie przejeżdżaliśmy. Ponad 36% z około 380 000 mieszkańców kraju mieszka w stolicy, a większość pozostałych osiedliła się w jej okolicach. Tylko kilka miasteczek ma zwarte układy z domami, sklepami, kościołami, szkołami czy zakładami pracy.
Niedaleko Vík í Mýrdal zatrzymaliśmy się na słynnej czarnej plaży Reynisfjara. To miejsce zachwyca swoją surową urodą — bazaltowe kolumny, jaskinia Hálsanefshellir i samotne skały Reynisdrangar wyłaniające się z Atlantyku tworzą niesamowity krajobraz. Jednak plaża jest równie piękna, co niebezpieczna. Fale oceanu bywają tu nieprzewidywalne i potężne, mogą zaskoczyć swoją siłą. Dodatkowym zagrożeniem są odłamujące się fragmenty klifów. Przy wejściu na plażę zamontowano system ostrzegawczy, który dzieli plażę na strefy zagrożenia i wskazuje aktualne niebezpieczeństwo — warto zwrócić na to uwagę i przestrzegać zasad.


Od samego początku nie spodziewaliśmy się, że uda nam się skończyć zwiedzanie szybciej lub dotrzeć do wszystkich punktów planu na czas. Musieliśmy więc podjąć decyzję: czy wybrać darmowe gorące źródła, do których prowadzi godzinna wędrówka przez malowniczy, pagórkowaty teren, czy lepszą kolację w Reykjaviku, licząc na to, że znajdziemy restaurację czynną co najmniej do 22 i unikniemy kebaba.
Zwyciężyła opcja moczenia się w gorącym górskim strumieniu Reykadalur, co idealnie łączyło dwie nasze pasje: trekking i ciepłe kąpiele. Im wyżej się wspinaliśmy, tym cieplejsza była woda, a w miejscu przeznaczonym do kąpieli zbudowane były pomosty, ławeczki i osłony przeciwwiatrowe. To był idealny, relaksujący koniec dnia i sposób na spędzenie ostatniego wieczoru na Islandii. Wracaliśmy już po ciemku, tym samym, dobrze oznaczonym szlakiem.

Do Reykjaviku dotarliśmy po 22, więc na kolację został nam wspomniany kebab. Cóż, nie można mieć wszystkiego… Ale nic nie zastąpi relaksu i czasu spędzonego w gronie przyjaciół.
Zbliżaliśmy się do końca naszej podróży, a jeszcze nie widzieliśmy żadnego gejzeru — symbolu Islandii. Przed nami kolejny trudny wybór: poświęcić sobotę na zwiedzanie stolicy, czy może jednak wybrać się zobaczyć styk płyt tektonicznych, wybuchający gejzer, a potem jeszcze odbyć szybki spacer po Reykjaviku?
Day 5
Ehhh… nie udało nam się wyruszyć o 9. Trudno. Ostatni dzień na Islandii, nie wiadomo, kiedy znowu będzie okazja, więc nie mogliśmy odpuścić gejzerów.
Pierwszym przystankiem był jednak Park Narodowy Thingvellir – jedyny wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Trafił tam ze względu na swoje piękno i znaczenie w historii kraju. Park leży na styku tektonicznych płyt północnoamerykańskiej i euroazjatyckiej, które tworzą dolinę ryftową, Grzbiet Śródatlantycki. To jedyne miejsce na świecie, gdzie stykanie się tych płyt jest widoczne nad poziomem morza. Wjeżdżając od strony stolicy, zaczęliśmy naszą wędrówkę na części północnoamerykańskim, by po krótkim spacerze znaleźć się już na euroazjatyckiej. Pomiędzy tymi płytami znajduje się komora magmowa, odpowiedzialna za powstanie wyspy miliony lat temu. Stałe oddalanie się płyt sprawia, że Islandia wciąż jest „młodym” lądem, który cały czas się formuje, co tłumaczy jej niezwykłą aktywność wulkaniczną. Regularnie występują tu także trzęsienia ziemi.


Jesienna roślinność parku była równie fascynująca co geologia. Pola lawy porastały dywany mchu, a niektóre obszary były zalesione rodzimymi brzozami oraz importowanymi sosnami. Wąwozy wypełniała krystalicznie czysta woda pochodząca z topniejącego lodowca Langjökull, wpływająca do największego naturalnego jeziora Islandii – Thingvallavatn. Na trasie czekał na nas również wodospad Öxarárfoss.

Po szybkim spacerze ruszyliśmy dalej, by zobaczyć gejzer. Obszar geotermalny Geysir w dolinie Haukadalur to drugi kluczowy punkt Złotego Kręgu. Już z daleka widoczna była unosząca się para, a teren usiany był gorącymi basenami, bulgoczącym błotem i fumarolami, z których wydostają się gazy wulkaniczne. Gleba, nasycona minerałami, miała charakterystyczny kolor. To tutaj znajduje się słynny Wielki Gejzer, od którego nazwano to zjawisko na całym świecie. Choć jego erupcje są rzadkie, po sąsiedzku działa Strokkur, który wybucha co kilka minut. Nam udało się zobaczyć zarówno wysoki wyrzut, jak i mniejszy. Czekanie na erupcję nie trwało długo, ale trzeba być czujnym, bo widowisko trwa zaledwie kilka sekund 😊. To miejsce warto zobaczyć, choć kilkanaście minut wystarczy, by je zwiedzić. Dla tych, którzy mają więcej czasu, okolica oferuje możliwości trekkingowe.

Zadowoleni wróciliśmy do Reykjaviku, żeby choć trochę poczuć klimat stolicy. Jeśli planujecie tam parkować, najlepiej skorzystać z aplikacji Easypark, dzięki której można znaleźć darmową strefę. Wystarczy oddalić się o 10 minut spaceru od jednej z najważniejszych atrakcji – kościoła Hallgrímskirkja – by postawić samochód w miejscu, gdzie parking kosztuje 0 ISK (ale nadal trzeba kupić bilet).


Zostało nam niewiele czasu do odlotu, a lotnisko Keflavík znajduje się około godzinę drogi od stolicy. Mimo to udało nam się odbyć szybki spacer po ulicach Reykjaviku, wejść do słynnej świątyni Hallgrímskirkja, ikony miasta, dojść na wybrzeże i zobaczyć rzeźbę Sun Voyager, a nawet zjeść hot doga z najstarszego stoiska w mieście – Bæjarins Beztu Pylsur.

Potem, już w lekkim pośpiechu, odwieźliśmy koleżankę, zrobiliśmy ostatnie zakupy, zatankowaliśmy auto, dotarliśmy do wypożyczalni, przepakowaliśmy się i zdaliśmy samochód. Na lotnisko dowieziono nas tuż przed zamknięciem bramek. Jak zwykle, wszystko idealnie na czas.


Ostatnie minuty na Islandii oraz lot i powrotna podróż do domów minęły nam już spokojnie, bez przygód.
Podróż po Islandii była pełna niesamowitych widoków i niezapomnianych chwil. Od majestatycznych wodospadów, przez magiczne krajobrazy kanionów, aż po fascynujące zjawiska geotermalne – każdy dzień dostarczał nowych wrażeń. Choć nie wszystkie plany poszły zgodnie z harmonogramem, to właśnie niespodzianki, takie jak kanion zamiast lodowcowej laguny, sprawiły, że podróż miała swój niepowtarzalny charakter. Niezależnie od tego, co robiliśmy, każda chwila pozwalała nam odkrywać Islandię na nowo. Choć nasza wyprawa dobiegła końca, wspomnienia o tej fascynującej wyspie zostaną z nami na długo. Już teraz nie możemy się doczekać powrotu, by ponownie zanurzyć się w tym surowym, a zarazem pięknym krajobrazie.


Dodaj komentarz