Islandia. W krainie ognia, lodu i magicznych krajobrazów – część 1.

Mówią, że na Islandii są tylko trzy słoneczne dni w roku. Dlatego nasze 4,5 dnia prawie bezdeszczowej pogody można uznać za spore szczęście. Dzięki temu z jeszcze większą przyjemnością mogliśmy podziwiać uroki tej niezwykłej wyspy, podróżując od lotniska znajdującego się w jej południowo-zachodniej części aż po Kanion Studlagil na wschodzie i z powrotem. Po drodze odwiedziliśmy wiele miejsc, które pozwoliły nam odkryć i doświadczyć różnorodności tego wyjątkowego kraju.

Kanion Studlagil

Naszą przygodę zaczęliśmy planować już jakieś dwa–trzy miesiące przed wyjazdem, od znalezienia odpowiedniego terminu i biletów lotniczych w korzystnej cenie. Początkowo planowaliśmy zatrzymać się w Reykjaviku i stamtąd wyruszać na jednodniowe wycieczki. Oczywiste było dla nas, że najlepiej będzie wynająć samochód, by zwiedzić jak najwięcej (i taniej), zwłaszcza że większość z nas ma prawo jazdy i chętnie siada za kierownicą różnych aut. Po wstępnym porównaniu kosztów pierwotnego planu z wydatkami związanymi z objazdówką obejmującą noclegi w różnych miejscach, szybko zdecydowaliśmy się na tę drugą opcję. Rozważaliśmy także wynajęcie kampera, ale ten wariant okazał się droższy, a spanie na polach namiotowych pod koniec września, kiedy temperatura nocą może spadać poniżej 5°C, jakoś nas nie przekonało. Co się odwlecze, to nie uciecze – już teraz myślimy o kolejnej podróży. Każdy z nas chciałby wrócić na Islandię, by zobaczyć miejsca, które pominęliśmy, a może także wrócić w „znane” rejony 😊.

Widok na Landmannalaugar Camping – na zdjęciu widać rozbite tam namioty

Od początku wiedzieliśmy, że nie przejedziemy całej wyspy w czas tego pobytu. The Ring Road, czyli główna jednopasmowa droga okrążająca Islandię, ma około 1400 km, a na jej przejechanie potrzeba mniej więcej doby ciągłej jazdy. Maksymalna prędkość na islandzkich drogach wynosi 90 km/h, a czasem, gdy wieje silny wiatr lub drogi są oblodzone, nawet to jest za szybko. Dodatkowo na trasie znajduje się wiele jednokierunkowych mostów, na których pierwszeństwo ma ten, kto pierwszy wjedzie, co czasem wymaga krótkiego postoju. Ponad to, im dalej od stolicy, tym ruch jest mniejszy, zwłaszcza tam, gdzie brak turystycznych atrakcji. Na „1”, czyli wspomnianej drodze krajowej, nie jest wymagany napęd 4×4, w przeciwieństwie do tras w interiorze, czyli wewnętrznej części wyspy. Drogi te są często zamknięte od października do marca lub kwietnia, kiedy to do tamtejszych atrakcji można dotrzeć tylko z lokalnymi przewodnikami, dysponującymi odpowiednio przystosowane pojazdy i doświadczenie. Nam udało się na własną rękę przejechać jedną z takich tras – więcej o tym w opisie pierwszego dnia naszej islandzkiej wyprawy.

Samochód 4×4 z odpowiednim bieżnikiem to dobry wybór nawet bez planów zapuszczania się w głąb wyspy. Co więcej, warto też pamiętać, że pojazdy zjeżdżające z wewnętrznych pasów ronda mają pierwszeństwo, a parkowanie przeciwnie do kierunku jazdy grozi mandatem. Różnie bywa również ze stacjami paliw – lepiej nie czekać do włączenia rezerwy, bo nigdy nie wiadomo, kiedy pojawi się kolejna okazja do zatankowania.

Odważny jazda niedostoswanym samochodem może skończyć się dłuższym postojem w wodzie 😉

Na zwiedzenie całej wyspy warto przeznaczyć około 10 dni. Pozwoli to na spokojne przejechanie krajową „1”, odwiedzając atrakcje zlokalizowane wzdłuż trasy oraz wizytę w Reykjaviku. Warto pamiętać, że fragment The Ring Road, tunel Vaðlaheiði, znajdujący się na północy, to jedyny płatny odcinek drogi na Islandii.

Nasze pięć dni podróży pozwoliło nam odjechać około 700 km od Reykjaviku, do bazaltowego Kanionu Studlagil, a także wrócić mniej więcej tą samą trasą. Zaplanowanie podróży tylko wzdłuż jednego brzegu umożliwiło nam dokładniejsze poznanie tej części wyspy oraz urozmaicenie wielu godzin spędzonych w samochodzie częstszymi postojami w pięknych, różnorodnych miejscach. Wiele z nich jest bezpłatnych – często płaci się jedynie za parking, co można zrobić za pomocą aplikacji Parka lub w parkometrach.

„Marsowe” krajobrazy Islandii – w drodze do Landmannalaugar Camping

Day 0

Przygodę czas zacząć od… opóźnienia i to całkiem „ładnego”. Jak dobrze, że nie lubię się przesiadać, gdy mam wiele toreb, więc wybrałam pociąg dużo wcześniej. Ale dodatkowe dwie godziny snu przed tak intensywnym wyjazdem byłyby czymś świetnym. Nie można mieć wszystkiego. Na szczęście podróżuję często, więc już mniej więcej wiem, co i na ile czasu jest potrzebne, dlatego pakowanie idzie mi całkiem sprawnie. Chociaż na tę wycieczkę pakowaliśmy się w pewnym sensie „razem” już kilka tygodni wcześniej. Jak zaoszczędzić na bagażu? Wziąć jedną wielką torbę na 6 osób, wspólną pastę do zębów, 2w1 żel pod prysznic + szampon, apteczkę, herbatę, kawę oraz jakieś jedzenie, w skrócie: każdą rzecz, którą można podzielić „na wszystkich”. Porady i dyskusje toczyły się już od jakiegoś czasu, a także (troszeczkę) liczenie „swoich” kilogramów w walizce.

Ze względu na jedną rejestrowaną torbę oraz znaczną zmianę temperatury po wylądowaniu, na lotnisku czekało nas przebieranie się, gdyż każdy przyjechał w letnio-jesiennych ubraniach, a do samolotu wsiadał w zimowej kurtce i górskich butach. Chwilę zajęło nam sprytne poukładanie niezbędnych rzeczy w walizce, tak aby zmieściło się wszystko, co zaplanowaliśmy. Dzięki wsparciu doświadczonego podróżnika, nawet zostało nam trochę miejsca (i kilogramów) 😉.

Dawno (chyba nigdy) nie miałam problemu z rozmiarami swojego plecaka podróżniczego. Zawsze przechodził. Jak zwykle podeszłam do bramki pod sam koniec, gdy nie było już kolejki. Tym razem jednak musiałam wcisnąć plecak w „koszyk”. Wiedziałam, że jest dość wypchany, ale po mocniejszym naciśnięciu i wyjęciu aparatu oraz termosów z bocznych kieszeni, wszedł idealnie. Znajomi śmiali się ze mnie, bo tego samego dnia wrzuciłam post „jak bez stresu przejść przez lotniskową część wyjazdu”. Ahhh, to wyczucie :D.

Lot na Islandię trwa około 4 godziny i mija bardzo szybko. Przylatując tam z Polski, „przestawiamy” zegarki o 2 godziny do tyłu. Nie włączyłam trybu samolotowego, więc czas zmienił mi się automatycznie. Kiedy spojrzałam na zegarek, by sprawdzić godzinę, byłam szczerze zdziwiona, że dopiero minęła połowa podróży, a ja zdążyłam już przeczytać sporo książki, obejrzeć odcinek serialu i zrobić kilka innych rzeczy. Dopiero współpasażerowie uświadomili mi, że już dolatujemy.

Lądolód z samolotu
fot. Antonina Baczyńska

Siedziałam między dwiema Paniami, od których dowiedziałam się, że Bonus, tańsza sieć supermarketów, nie zawsze jest najtańszy. Zostałam też kilka razy pouczona, by zawsze trzymać drzwi samochodu podczas ich otwierania, bo nie wiadomo, kiedy uderzy silny wiatr, oraz by codziennie rano sprawdzać pogodę i stan dróg (korzystałam z Vegagerðin, SafeTravel oraz Veður.is).

Lecieliśmy nad chmurami, więc nie widzieliśmy wiele za oknem. Dopiero podczas schodzenia, po przebiciu się przez biały puch, mogliśmy dostrzec pierwsze uroki wyspy. Lądowaliśmy o zachodzie słońca. Jego złote promienie pięknie otulały ziemię, nadając jej magiczny wygląd. Myśleliśmy, że po wyjściu z samolotu uderzy nas fala mrozu, ale na szczęście nic takiego się nie stało – było całkiem przyjemnie 😉. Moje „sąsiadki” życzyły nam takiej (a nawet lepszej) pogody na cały wyjazd, i jak się potem okazało, ich życzenia się spełniły.

Islandia z góry
fot. Antonina Baczyńska

Chwilę musieliśmy poczekać na transfer do wypożyczalni, w której wynajęliśmy samochód. Gdy wyszliśmy z lotniska, było już ciemno. Odbiór auta przebiegł sprawnie. Mogliśmy, bez dodatkowych opłat dopisać wszystkich kierowców, co wykorzystaliśmy. Jedyne nasze zastrzeżenia dotyczyły opon, lecz pracownik zapewnił nas, że są w porządku. Co ciekawe, mimo że pod koniec września istniało ryzyko oblodzenia, nasz samochód, tak jak wszystkie w tej wypożyczalni, nie miał jeszcze zamontowanych zimowych opon. Po wysłuchaniu porad dotyczących jazdy w islandzkich warunkach, ruszyliśmy do naszego pierwszego noclegu.

Najpopularniejsze supermarkety spożywcze Bonus są zwykle czynne 10:00-20:00, Kronan 9:00-21:00 a Netto 10:00-19:00. Im dalej od stolicy, tym rzadziej je spotkamy, dlatego warto robić zakupy, jeśli coś będzie po drodze. Co ciekawe, Bonus to taka polska Biedronka, można tam znaleźć produkty z polskimi etykietami, a w kasie samoobsługowej wybrać język polski. Głos z nich brzmi identycznie, jak w naszym sklepie z owadem w logo. Warto również wiedzieć, że na Islandii alkohol kupimy tylko w dedykowanych sklepach marki Vinbudin.

Niektóre produkty mają ceny porównywalne do tych w Polsce, jednak większość jest przynajmniej 2-3 razy droższa. Na przykład za chleb zapłacimy 21-25 zł, za 100 gramów pepperoni – 14 zł, podobnie jak za ser żółty, czy 250 ml Skyru, islandzkiego jogurtu, który coraz częściej pojawia się też w Polsce.

Podczas rezerwacji noclegu warto sprawdzić, jakie jest jego wyposażenie. Recepcja nie zawsze jest czynna całą dobę, a czajnik w pokoju może okazać się niezastąpiony 😉.

Widok na Landmannalaugar Camping

Day 1

Wrzątek zdobyliśmy rano. Mogliśmy, więc zrobić sobie ciepłe napoje do śniadania i na drogę, a następnie ruszyć na podbijanie wyspy.

Pierwszym punktem programu był krater Kerið, będący jedną z atrakcji Golden Circle (Złotego Kręgu). Ta popularna trasa turystyczna obejmuje miejsca warte odwiedzenia, położone do 150 km na wschód od Reykjaviku. A wracając do krateru – w przeciwieństwie do innych tego typu wgłębień, w jego środku znajduje się jezioro, które nigdy nie wysycha. Podczas naszej wizyty miało ono niezwykły turkusowy kolor, który idealnie komponował się z otaczającym go czerwono-bordowym piaskiem na zboczach, gdzieniegdzie wciąż porośniętych zieloną roślinnością. Najpierw obeszliśmy krater górą, po czym zeszliśmy na dół, aby przejść wokół jeziora. Była to jedyna biletowana atrakcja podczas naszej wizyty – 600 kr (ok. 17,30 zł) za osobę.

Krater Kerið z dwóch perspektyw

Następnie ruszyliśmy w kierunku aktywnego wulkanu Brennisteinsalda, znajdującego się w Górach Tęczowych, po drodze zatrzymując się w sklepie. Spędziliśmy tam trochę czasu, rozmawiając o produktach, ich cenach, jakości i składzie. Chyba najbardziej zaskoczyła (przeraziła) mnie cena chleba, który podobno i tak nie należy do najlepszych. Spotkaliśmy tam też jednego z wielu rodaków, którzy regularnie pojawiali się w różnych punktach naszej wędrówki, i który doradził nam, co warto kupić, a co lepiej omijać.

Góra-wulkan Brennisteinsalda w całej swej okazałości

Na Islandii jest bardzo dobra woda w kranach, dlatego nie trzeba jej kupować w sklepach. W niektórych miejscach można poczuć w niej lekki zapach siarki (takiego jakby zgniłego jajka), ale da się to przeżyć, szczególnie po przegotowaniu.

Początkowo droga prowadziła asfaltem, ale szybko skręciliśmy w jedną z szutrowych dróg, zamykanych dla ruchu publicznego od października do marca. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów dotarliśmy do okresowej rzeczki, przez którą przechodziła nasza droga. Analiza naszych opcji trwała dość długo – szukaliśmy najpłytszych miejsc z najmniejszymi kamieniami, ponieważ nie byliśmy pewni możliwości naszego samochodu. Na szczęście udało nam się bezpiecznie przeprawić na drugą stronę, aby kontynuować naszą podróż. Z naszej ścieżki skorzystali później inni turyści, poruszający się lepszym autem o znacznie wyższym podwoziu.

Analiza możliwości przejazdy – podejście pierwsze

Cały czas zastanawialiśmy się jakie przygody jeszcze czekają nas na tej lokalnej drodze…

Za oknem towarzyszył nam głównie „marsowy”, pustynny krajobraz. Czasem dostrzegliśmy jakieś roślinki lub wodospad. Szlak na wulkan rozpoczynał się przy Landmannalaugar Camping. Prowadził między pełnymi kolorów górami, wzdłuż zbocza wulkanem a potem po jego ścianie na szczyt i z powrotem, wśród ciekawie ułożonych formacji skalnych. Pętla zajęła nam około 3 godzin, podczas których nie było chwili, żeby nie zachwycać się otaczającym nas widokiem.

Góry Tęczowe
Początek/koniec szlaku w Górach Tęczowych

Z Landmannalaugar Camping do miejsca, w którym mieliśmy spać tej nocy musieliśmy pokonać jeszcze około 3 godziny drogi (wg Google). Niecałe 70 km wyglądało na mapie podobnie do wcześniej pokonanego odcinka drogi lokalnej i drugie tyle krajową „1”. Gorące źródełka znajdujące się przy campingu (gdzie było rozbitych 5 namiotów – zdecydowanie podziwiam odważnych) kusiły nas odkąd tylko tam dotarliśmy. Nie przerażała nas perspektywa jazdy w nocy, więc postanowiliśmy jeszcze chwilę zrelaksować się w wodzie. Carpe diem. Byłam zdziwiona, jak łatwo, nawet dla mnie, typowego zmarzlucha, było przebiec od przebieralni do wody, a co ważniejsze, potem z niej wyjść i szybko się ubrać. Zaskakujące było też to, że czasem wystarczyło przesunąć się o kilka centymetrów, aby woda miała zupełnie inną temperaturę.

Gorące źródełko przy Landmannalaugar Camping

Spełnieni i przebrani, ruszyliśmy dalej, a droga prowadziła nas przez… tymczasowe rzeki. Niestety zaczęły pojawiać się coraz częściej, z różnym natężeniem. Raz była płytka i szeroka, innym razem trochę głębsza, a czasem przejeżdżaliśmy ją bez trudu. Staraliśmy się jak najczęściej kopiować trasy innych samochodów, których ślady widoczne były na brzegach, ale im bardziej się ściemniało, tym trudniej było to robić. Pokonując każdą z rzeczek, zastanawialiśmy się głównie, jaka będzie następna i czy w końcu na którejś nie utkniemy, zmuszając się do odwrotu. Fragment, który miał zająć nam około 1,5 godziny, ostatecznie zajął nam prawie 3 razy dłużej, ale w pewnym sensie zostaliśmy wynagrodzeni.

Zmęczeni atrakcjami tej przeprawy, w końcu dotarliśmy na lepszą drogę. Wciąż zerkałam za okno, bo nie bardzo lubię (ani potrafię) spać podczas jazdy, gdy nagle zobaczyłam smugę na niebie. Początkowo myślałam, że to po prostu brudna szyba albo że zmęczenie zaczyna płatać mi figle. Jednak linia zaczęła się powiększać, zmieniać kolor i okazała się przepiękną zorzą polarną. Wysiedliśmy z samochodu i podziwialiśmy, jak tańczy na niebie, nie mogąc oderwać wzroku. W końcu trzeba było ruszać dalej – i tak już byliśmy „po czasie”, ale zorza towarzyszyła nam jeszcze długo podczas dalszej drogi (do śledzenia prawdopodobieństwa wystąpienia zorzy polecam np. aplikację Aurora).

Zorza polarna widziana przez nas już drugiej nocy na wyspie
fot. Jędrzej Wojtkowiak
Zorza polarna widziana przez nas już drugiej nocy na wyspie
fot. Ireneusz Budnik

Już pierwsze chwile wyjazdu obfitowały w zapierające dech w piersiach krajobrazy i niezwykłe przeżycia. Z każdym krokiem i mijanym widokiem zanurzałam się coraz głębiej w piękno otaczającej nas natury, tracąc poczucie czasu. Plan był napięty, ale może właśnie dzięki temu każdy moment wydawał się intensywniejszy, każdy widok cenniejszy. Miejsca, które odwiedziliśmy na początku, tylko rozpaliły naszą ciekawość i sprawiły, że z jeszcze większym entuzjazmem wyczekiwaliśmy kolejnych przystanków.

UWAGA: SPOILER ALERT Moim zdaniem, każde z tych miejsc było warte zatrzymania. Ale o szczegółach opowiem w następnej części dziennika.

Do kolejnego przeczytania!

Jedna odpowiedź do „Islandia. W krainie ognia, lodu i magicznych krajobrazów – część 1.”

  1. […] Część 1. Islandia. W krainie ognia, lodu i magicznych krajobrazów – część 1. – Zainspirowani Światem […]

    Polubienie

Dodaj komentarz