Tegoroczna majówka stała pod znakiem rowerów. W 5 osób zdecydowaliśmy się przejechać na dwóch kółkach od Luksemburga przez Brukselę oraz Hagę do Amsterdamu. W 6 dni pokonaliśmy ponad 500 km, podziwiając przejeżdżane kraje z siodełek.
Wydawało mi się, że to nie będzie bardzo trudne przedsięwzięcie. Holandia i Belgia kojarzyły mi się z nizinnymi, płaskimi terenami, wieloma cyklistami oraz dużą ilością dróg rowerowych. Rzeczywistość zweryfikowała moje wyobrażenia dotyczące ukształtowania drugiego z odwiedzanych przez nas krajów.
Państwo z siedzibą Parlamentu Europejskiego okazało się dużo bardziej pagórkowate niż myślałam i przez to też bardziej męczące. Za kolejną górką czy następnym zakrętem, gdy liczyliśmy, że już więcej nie będzie, pojawiał się kolejny podjazd. W związku z tym, musieliśmy trochę zmodyfikować pierwotny podział trasy, ale nie spowodowało to zmiany planów i dojechaliśmy do celu na czas.

Krótko o odwiedzonych krajach
Podróż odbyliśmy przez monarchie należące do „Beneluksu”, czyli unii gospodarczej. Stanowią ją Belgia, Holandia (Nederland) i Luksemburg położone w Europie Zachodniej. Ich łączna powierzchnia to niecałe 75 tysięcy km² , czyli mniej więcej tyle ile mają połączone województwa lubuskie, wielkopolskie, dolnośląskie oraz opolskie. Najmniejsze z nich, Wielkie Księstwo Luksemburga, ostatnie państwo na świecie, określanym w ten sposób, można przejechać samochodem w około 1,5 godziny.

Większy obszar tych krajów stanowią niziny. Najwyższy punkt znajduje się w Belgii i ma „tylko” 694 m n.p.m. Południowa cześć tego państwa oraz Luksemburg to tereny pagórkowate, więc by przejechać pomiędzy ich stolicami musimy pokonać wiele podjazdów. Jednak im dalej na północ tym droga stawała się coraz bardziej płaska. Holandia leży już w depresji, co zdecydowanie ułatwia jazdę rowerem 😉
Na miejscu, w zależności od regionu, używa się języków: francuskiego, niderlandzkiego czy niemieckiego, ale raczej nie powinniśmy mieć problemu porozumieć się także w języku angielskim.
W każdym z tych państw zapłacimy w euro, a zdecydowana większość miejsc akceptuje karty płatnicze. Niestety ceny są nawet dwa razy większe niż w Polsce. W zależności od regionu należy uważać na kradzieże, które zdarzają się przede wszystkim w dużych miastach, wyjątkiem jest Księstwo Luksemburg, które ma opinię niezwykle bezpiecznego.
Atutem „Beneluksu” jest jego centralne usytuowanie na kontynencie. W tych krajach zlokalizowane jest wiele instytucji Unii Europejskiej, NATO czy Euroatomu. Od Warszawy dzieli tylko 1000-1300 km, a większości mieszkańcom Europy wystarczy ważny dowód osobisty bądź paszport, aby do nich wjechać.
Jednak kraje te zwykle nie stanowią pierwszego wyboru podczas decydowania o kierunku podróży. Pogoda nie zawsze tam dopisuje, a znajdujące się lokalizacje nie należą do najpopularniejszych i najczęściej promowanych. Mimo to, również potrafią zachwycać, jeśli tylko damy im szanse. Warto zagłębić się i odwiedzić ich niewielkie tereny. Państwa te posiadają piękne i interesujące miejsce nie tylko w najbardziej znanych lokalizacjach, ale także w leżących poza utartym szlakiem mniejszych miasteczkach i zamkach.
Czas na wyprawę
Przygotowania do podróży zaczęliśmy niecałe 2 miesiące wcześniej, choć pierwsze plany były już dużo wcześniej. Pierwszym krokiem było poszukanie sposobów dojazdu do Luksemburga oraz powrotu z Amsterdamu. Okazało się to trudniejsze ze względu na przewóz rowerów. Wiele biletów było już wyprzedane, szczególnie na podróż rozpoczynającą naszą przygodę. Finalnie, część osób dojechała do Berlina samochodem z rowerami na dachu a pozostali pociągiem.
Ze stolicy Niemiec, już wspólnie, wyruszyliśmy w dalszą podróż, lekko stresując się rozbieżnością informacji dostarczanych przez przewoźnika w czasie jazdy. Aby dojechać do Luksemburga pociągiem, musieliśmy przesiać się 3 razy, więc zależało nam, żeby wszystko było według rozkładu. Na szczęście na każdej stacji mieliśmy wystarczającą ilość czasu by bez pośpiechu przejść z rowerami i ruszyć dalej. Do stolicy najbogatszego państwa Europy, pod względem PKB, dojechaliśmy nad ranem i od razu rozpoczęliśmy zwiedzanie.

Podczas podróży na dwóch kółkach zwykle skupiamy się na trasie. Planujemy tak, by co nieco obejrzeć, poznać, bo po to jedziemy. Ale najważniejsze, aby na spokojnie, bez zbędnego gonienia czy jazdy po nocy przejechać odpowiednią liczbę kilometrów. Transport powrotny mamy zakupiony już wcześniej, dlatego zależy nam na zakończeniu rowerowej części w odpowiednim czasie. Staramy się dostosować drogę do warunków, ukształtowania terenu, naszych możliwości, a także atrakcji czy miejscowości wzdłuż ścieżek i dostępnych baz noclegowych. Większość rzeczy „zwiedzamy” tylko z zewnątrz, ale jeśli ktoś ma ochotę wejść do danego miejsca często chętnie idziemy tam razem 😊 Zawsze mamy ustaloną wstępną trasę, mniej więcej określone ile kilometrów chcemy przejechać danego dnia oraz gdzie chcemy zatrzymać się na noc. Jednak finalną decyzję, którędy jedziemy podejmujemy wieczór wcześniej, a nawet tego samego dnia rano, natomiast nocleg rezerwujemy, gdy przejedziemy, co najmniej połowę zaplanowanej trasy.
Dzień 1. Luksemburg – Elby
80 km, prawie 1 km przewyższeń
Luksemburg przywitał nas chmurami, ale na szczęście nie zapowiadało się na deszcz. Wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy na przejazd przez miasto, by zobaczyć jak najwięcej.
Pierwszym punktem na naszej mapie był park, zmieniający się czasem w zielony busz oraz las, zapewniający cieszę i spokój mieszkańcom i turystom. Jest to miejsce w mieście, ale jakby poza nim. Góruje nad nim imponujący, dwupiętrowy Most Alberta będący luksemburskim symbolem niepodległości i atrakcją turystyczną.

Następnie pojechaliśmy na centralny plac miasta, Plac Guillaume II, pod katedrę Notre Dame, gdzie znajdują się m.in. krypty rodziny królewskiej oraz Pałac Wielkich Książąt, do którego można wejść tylko od połowy lipca do września.


od strony bocznego wejścia
Nie mogliśmy ominąć Chemin de la Corniche, nazywanych przez niektórych najpiękniejszymi balkonami w Europie. Rozpościera się z nich ładny widok na dolną część miast Luksemburga oraz nowoczesną dzielnicę. Ta druga była kolejnym punktem naszego zwiedzania stolicy Wielkiego Księstwa, podjechaliśmy pod Filharmonię oraz znajdującą się tam instytucję europejską, a także fort.

A przygodę w tej stolicy zakończyliśmy ponownie pod siedzibą Wielkiego Księcia Luksemburga. W znajdującej się niedaleko restauracji spróbowaliśmy lokalnych potraw m.in. Bouneschlupp, zupy z zielonej fasoli z ziemniakami, boczkiem i cebulą czy Judd mat Gaardebounen, pikantnego dania z wędzonej karkówki i bobu.


Pełni zapału rozpoczęliśmy pierwszy etap rowerowej trasy. Na początek miało być „lekko”, „tylko” 70 km. Podczas poprzednich wypraw mogliśmy przejechać ponad 90 km w jeden dzień, to 20 km mniej miało nie być problemem. Jednak już od początku nie opuszczały nas pagórki. W pewnym momencie już po prostu do nich „przywykliśmy”, a im bliżej celu tym bardziej liczyliśmy, że kolejny będzie już ostatnim.
W pierwszej połowi trasy oczekiwaliśmy przekroczenia granicy. Miał to być zarówno półmetek, jak i miejsce, w którym zrobimy przerwę. Po 30 km wypatrywaliśmy znaku świadczącego o wjeździe do innego kraju. Jednak nic takiego nie spotkaliśmy. Jedynym symbolem tego, że nie jesteśmy już w Luksemburgu była większa ilość samochodów z belgijskimi tablicami.
Trasa w Wielkim Księstwie, jak i później w Belgii, biegał w znacznej mierze lokalnymi drogami asfaltowymi, łączącymi miasteczka i wsie, biegnącymi pomiędzy polami. Po kilku godzinach jazdy, późnym wieczorem trafiliśmy do naszego pierwszego noclegu. Okazał się on przerobioną na mieszkanie częścią stajni. Na sufitach można było dostrzec miejsca po boksach a obok znajdowały się konie.

Przyzwyczajeni do występowania sklepików oraz zmęczeni drogą nie zdecydowaliśmy się zrobić zakupów w miejscowości kilka kilometrów wcześniej. W wiosce, w które zatrzymaliśmy się znaleźliśmy tylko jeden słabo zaopatrzony w produkty spożywcze sklep, za to miał dość sporo lokalnego piwa 😊 W związku z tym nasza pierwsza kolacja składała się z krakersów, puszki tuńczyka i mielonki, paluszków oraz musów owocowych. Bardzo pożywany posiłek po całym dniu jazdy 😀
Dzień 2. Elby – Dinant
76 km, 1.17 km przewyższeń
Na kolejny dzień mieliśmy zaplanowane około 100 km. Nauczeni doświadczeniem z poprzedniego dnia, szybko zredukowaliśmy tą ilość, wybierając za cel miasteczko nieco bliżej.
Przy pierwszej możliwości postanowiliśmy zatrzymać się na śniadanie, by zjeść coś więcej niż to, co zostało nam z dnia poprzedniego. Właściciel „stajni” ostrzegał nas, że 1 maja, czyli w Święto Pracy, sklepy będą zamknięte, ale liczyliśmy chociaż na jakąś stację. I tu nastąpiło kolejne zaskoczenie. Pomijając fakt, że sklep mógłby być nieczynny ze względu na święto, przejeżdżając przez wiele belgijskich wiosek nawet nie widzieliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy zrobić zakupy. W Polsce, w większości większych wsi znajduje się przynajmniej lokalny sklep, a tam nie było takiego miejsca. Dopiero koło południa dojechaliśmy do miejscowości św. Hubert, w której zjedliśmy obiad i napełniliśmy nasze butelki.


Tego dnia oprócz pól, na których wypasały się przede wszystkim krowy, jechaliśmy także przez piękne, zieloniutkie lasy. Niestety ukształtowanie trasy ani trochę się nie zmieniło i gdy tylko rozpędziliśmy się z górki już trzeba było zdobywać kolejną.
Na szczęście tym razem zanim dojechaliśmy do starego kościoła, w którym spaliśmy, zjedliśmy coś pożywniejszego po drodze. Naprawdę, właściciel obiektu, przerobił dawną świątynie na miejsce noclegowe oraz bar, w którym odbywają się także zajęcia dla dzieci, prowadzone przez jego matkę.

Dzień 3. Dinant – Braine l’Alleud
82,1 km, prawie 1 km przewyższeń
Do Brukseli zostało nam niecałe 100 km, ale nie chcieliśmy spędzić kolejnej nocy w tej europejskiej stolicy. Jak już wspominałam, nie należy ona do najbezpieczniejszych ani najtańszych w związku z tym zdecydowaliśmy się na nocleg, gdzieś niedaleko. Chcieliśmy następnego dnia rano szybko przejechać do miasta, zobaczyć jak najwięcej i ruszyć dalej.


Tego dnia czekały nas dwa duże podjazdy, ale na szczęście niższych było już mniej, chociaż nadal jechaliśmy po drogowej „sinusoidzie”. Niestety poranek przywitał nas deszczem, w którym musieliśmy przejechać kilkanaście kilometrów. A ciemne, pochmurne niebo towarzyszyło nam przez całą drogę, by pod koniec znowu mogło się rozpadać.

Tym razem jechaliśmy nie tylko lokalnymi drogami, ale także dobrze przygotowanymi ścieżkami rowerowymi przy Mozie, jednej z dwóch największych rzek Belgii oraz wzdłuż głównej drodze prowadzącej do Brukseli. Poznaliśmy także tą „dziurawą” stronę dróg tego kraju. W pewnym momencie pedałowaliśmy wzdłuż ulicy, po której bałabym się jechać rowerem i podziwiałam kierowców, którzy zdecydowali się tamtędy poprowadzić swój samochód.

Już wcześniej zaczęły nas pobolewać różne części ciała, ale jakoś specjalnie nikt z nas na to nie marudził. Raczej wyczekaliśmy, aż skończą się podjazdy i w końcu będzie można śmigać jedynie po płaskim terenie.
Po noclegu w stajni i kościele przyszedł czas na dom, w którym kiedyś musiał mieszkać ktoś dość zamożny. Miał sporych rozmiarów ogród, 5 sypialni, duży salon, miejsce do pracy oraz super wyposażoną kuchnię i łazienki. Spokojnie mogłoby tam przenocować nawet 15 osób. W końcu mogliśmy wygrzać się w wannie czy wziąć długi prysznic, z mniejszą obawą, że kolejna osoba czeka niecierpliwie w kolejce oraz odpocząć na wygodnych kanapach i fotelach.
Dzień 4. Braine l’Alleud – Bruksela – Antwerpia
74,3 km
Jeszcze do Brukseli musieliśmy trochę powalczyć z podjazdami i deszczykiem, który nie chciał nas opuścić. Dodatkowo, tego ranka „złapaliśmy” pierwszą gumę, a wymiana dętki odbyła się jeszcze dwa razy podczas całego wyjazdu, lecz wszystkie w ten sam dzień.

Najpierw podjechaliśmy pod bramę Halle, która teraz wygląd bardziej jak mały zameczek, a następnie pod Pałac Sprawiedliwości, tutejszy sąd, przy którym rozciąga się także widok na panoramę miasta. Przejechaliśmy także obok jednego z symbol Brukseli czyli pomnika – fontanny Manneken Pis, który przedstawia sikającego chłopca. W mieście znajdują się także dwie wariacje tego pomnika: Jeanneke Pis, czyli jego żeńską wersję oraz Zinneke Pis, przedstawiającego psa oddającego mocz.
Aby się trochę rozgrzać i umilić tą nieprzyjemną pogodę, kolejnym punktem zwiedzania stolicy Belgii uczyniliśmy kawiarnię z goframi. Wraz z czekoladą, frytkami oraz piwem jest to „must-have” wśród produktów do spróbowania w tym kraju „Beneluksu”. Co więcej, odgania także deszczowe chmury, dzięki czemu śmielej mogliśmy wyruszyć na dalsze podbijanie miasta.

Podeszliśmy na Rynek Grand Place, przy którym znajduje się gotycki ratusz, górujący nad placem oraz budynki gildii kupieckich, a następnie udaliśmy się do dwóch z wielu kościołów Notre-Dame w Brukseli: de la Chapelle, będącego jeden z najstarszych zabytków w mieście oraz des Victoires au Sabon.


Wyjazd do stolicy Belgii nie byłoby pełny bez wizyty pod Parlamentem Europejskim, do którego udaliśmy się przez Plac Królewski, przy którym znajduje się siedziby: króla oraz Diuków Barbanacji, zwana Coudenberg, a także park brukselski, pozwalający na odpoczynek od zgiełku miasta. Parlament nie urzekł nas za bardzo, nie spotkaliśmy tam także żadnego znanego polityka, więc szybko ruszyliśmy dalej, w kierunku katedry św. Michała i św. Guduli. Świątynia, w której odbywają się ważne wydarzenia królewskie była ostatnim punktem programu w stolicy Belgii.


Stąd udaliśmy się w dalszą drogę. Ścieżką rowerową F23 wzdłuż m.in. kanału morskiego Bruksela-Scheldt dojechaliśmy do Boom a następnie F13 biegnąca np. przy torach kolejowych oraz drugiej największej rzece Belgii, Scheldt, do Antwerpii. Trasy te są częścią inicjatywy pięciu flamandzkich prowincji, a także ich partnera – Regionu Brukseli, które dostarczają informacji o ponad 2700 km dróg rowerowych na ich terenie, północy Belgii.


Dopiero w tej części trasy nasze wyobrażenia o Belgii jako kraju rowerzystów zaczęły się urealniać. Na ścieżkach i miasteczkach spotykaliśmy coraz więcej dwukołowych pojazdów, szczególnie, że pogoda zaczęła się także poprawiać. Zakwaterowaliśmy się w Antwerpii, w mieszkaniu na czwartym piętrze, bez windy, do którego prowadziły schody, nie pozwalające nawet na swobodne minięcie się, w związku z czym nasze rowery musiały spędzić swoją pierwszą noc na dworze.

Dzień 5. Antwerpia – Rotterdam
100,5 km
Po płaskiej, asfaltowej ścieżce rowerowej, wzdłuż pól, torów kolejowych czy rzek i kanałów to można jechać. Szczególnie, że czuliśmy się dobrze i oprócz wspominanych już 3 wymian dętek i jakiś drobnych regulacjach przerzutek, nasze rowery sprawiały się świetnie. W związku z tym nie przerażała nas konieczność przejechania prawie 200 km w 2 dni.


Do granicy w Essen dojechaliśmy kolejną ze ścieżek Fietssnelwegen – F14, ale znowu nie było żadnego szczególnego znaku, że wjechaliśmy już do „sąsiada”. Rozpoczęła się kolejna wioska, w której jedyną różnicą była przewaga samochodów z tablicami niderlandzkimi nad belgijskimi oraz pojawiające się co jakiś czas flagi Holandii.


Jazda w kraju tulipanów odbywała się przede wszystkim na pasach dla rowerów wydzielonych na drogach samochodowych. Momentami urozmaicający jazdę były przejazdy przez mosty Moerdijk łączący wyspę Dordrecht z prowincją Brabancja Północna przez Hollands Diep oraz Heinenoordtunnel biegnący pod Starą Mozą.

Na 15-20 km przed dojazdem do hotelem w Rotterdamem nie tylko patrzyliśmy przed siebie, ale przede wszystkim w niebo, na którym goniły nas ciemne chmury, niosące zapowiadaną na ten dzień ulewę. Do miasta i pierwsze kilometry przez nie jechaliśmy jeszcze suchutcy, jednak nie udało nam się uciec. Ostatnie 3 km pedałowaliśmy już w deszczu, ale cel był zbyt blisko by się zatrzymać. Obsługująca mnie w hotelu dziewczyna z Polski, żartowała ze sposobu w jaki „przywitała” nas Holandia, szczególnie, że w naszym kraju podobno była wyjątkowa ładna majówka.
Dzień 6. Rotterdam – Haga – Amsterdam
91,2 km
Rotterdamowi nie poświęciliśmy zbyt wiele czasu. Ostatniego „rowerowego” dnia czekały nas jeszcze dwa, główne miasta Holandii: Haga, gdzie znajduje się parlament i rząd oraz Amsterdam, stolica państwa.
Ciekawostka: Królestwo Niderlandów to nie tylko europejska Holandia, ale także trzy pozostałe kraje składowe Aruba, Curaçao i Sint Maarten oraz trzy gminy zamorskie: Bonaire, Saba i Sint Eustatius (w części karaibskiej).
Na szczęście, deszczowe chmury nam odpuściły i dzień zapowiadał się oraz był słoneczny. W połączeniu z dobrze przygotowanymi ścieżkami dla rowerzystów, których w Holandii jest ponad 35 tysięcy kilometrów wylanych asfaltem i drugie tyle leśno-piaskowych, jechało się wyśmienicie i w dobrym tempie.

Pierwszym przystankiem w tym dniu była Haga, gdzie zatrzymaliśmy się przy Binnenhof – holenderskiego parlamentu, znajdującym się obok Hofvijver, terenu rekreacyjnego, będącego pozostałością po fosie. Niestety budynek rządowy i Ridderzaal, czyli Sala Rycerska podczas naszego popytu były poddane renowacji, w związku z tym nie widzieliśmy całej ich okazałości.
Następnie przejechaliśmy obok Starego Ratusza, który prawie ominęliśmy oraz zabytkowego Wielkiego Kościoła św. Jakuba, głównej świątyni w centrum miasta.


Stamtąd, zatrzymując się jeszcze przy Pałacu Pokoju, czyli siedziby Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, ruszyliśmy na plażę.


Haga i Amsterdam połączone są trasą rowerową prowadzącą w znacznej części wzdłuż kanału. Przebiega ona po spokojnej lokalnej drodze bądź znajdującej obok ulicy specjalnie wydzielonej ścieżce. Atrakcją, niedaleko stolicy Holandii, niewątpliwie są przejeżdżające nad nią samoloty startujące z amsterdamskiego lotniska.

Udaną podróż rowerową postanowiliśmy świętować w jednej z holenderskich restauracji, kosztując lokalnej kuchni oraz długim, wieczorno-nocnym spacerem do Starego Kościoła, wzdłuż kanałów, a także do dzielnicy czerwonych latarni De Wallen.




Holenderskie potrawy

Dopiero rano mieliśmy czas i siły by trochę więcej pozwiedzać. Przeszliśmy się przez dystrykt żydowski, idąc obok Synagogi Portugalskiej oraz przez ciągnący się wzdłuż kanału Single Bloemenmarkt – targ kwiatowy, zobaczyliśmy beginaż – świecki klasztor, znajdujące się przy placu Dam Pałac królewski oraz Nowy Kościół, a także Stary Kościół, a także szukaliśmy napisu „Amsterdam” i zrobiliśmy zapasy holenderskiego sera.





Amsterdamskie kanały
Podsumowanie
Ta tygodniowa podróż rowerowa przez kraje Beneluksu była niezapomnianym doświadczeniem, które pozwoliło nam poznać nowe miejsca, kultury i ludzi oraz zweryfikować nasze wyobrażenia o tej części Europy.
Podróż obfitowała w niespodzianki, ciekawe przygody oraz malownicze krajobrazy. Jazda po drogach państw słynących z dobrej infrastruktury rowerowej, mimo licznych pagórków początkowej fazie była przyjemnym przeżyciem, które zapewne zostanie z nami na długo.

Była to moja trzecia, w ciągu trzech lat, wyprawa rowerowa o długości ponad 500 km. Dotychczasowe dwie pewnie kiedyś także opiszę na blogu, może uda mi się to zrobić krócej 😉
Dzisiejszy artykuł zawiera mniej informacji dotyczących zabytków czy atrakcji. Dedykowany jest podróży rowerem, jej podsumowaniem i ciekawostkach z tym związanych. Dzięki tej przygodzie mogę dodać kolejne 3 europejskie kraje i ich stolice do mojej listy odwiedzonych lokalizacji.
Wierzę, że któregoś dnia wrócę do miejsc, przez które tym razem tylko przejechaliśmy i głębiej, bardziej dokładnie będę mogła je poznać. Ta podróż była dla mnie nie tylko sposobem na aktywny wypoczynek, ale także doskonałą okazją do sprawdzenia siebie oraz poznania nowych miejsc i kultur. Nie mogę się doczekać kolejnej wyprawy rowerowej i odkrywania nowych zakątków świata na dwóch kółkach.


Dodaj komentarz